Staruszka była bardzo poczciwa, choć biedna. Zdaje mi się, że chodziła po proszonem; to też jeść choć licho mieliśmy, ale palić nie było czem w izbie.
W tych czasach dał mi Bóg córeczkę; ale biedactwo umarło, trochę może z zimna, a trochę i z głodu. Niedługo potem staruszkę sankarz rozjechał na ulicy, a mnie gospodarz z domu wypędził...
Teraz już zostałam sama na świecie i w takiej jeszcze nędzy!
Państwa wstydziłam się prosić o co, ale prosiłam babek żebrzących, i te mnie przez kilka dni karmiły. Dawały mi wódki, chleba, zimnych kartofli, a nawet i po parę groszy.
Jednej nocy spałam w takiej pace, co to w niej fortepiany rozwożą, a drugiej w kościele, gdzie mnie dziadek jakoś nie dopatrzył po nabożeństwie. Na trzecią noc poszłam do psiej budy, i tam mi było najcieplej, ale że się ludzie jakoś po podwórzu kręcili, musiałam więc uciekać, i wtedy Pan Bóg do szpitala mnie doprowadził.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Adwokat przerwał opowiadanie i duszkiem wychylił pozostałą resztę ponczu.
— Ciekawa, panie dobrodzieju, historja — mruknął patron.
— Zdaje się, że jeszcze nie skończona — zauważył mecenas.
— Do końca już niedaleko, szanowni koledzy — rzekł adwokat.
Ojciec mój w tym czasie wezwał mnie do domu w interesie familijnym, którego wymieniać nie widzę potrzeby. Jako dobry urzędnik wziąłem urlop na osiem dni, siedziałem dwa tygodnie, gdym zaś powrócił do obowiązków szpitalnego kancelisty (a działo się to wieczorem), pobiegłem najpierwej do