Nie pytałem już nikogo o Marję, lecz machinalnie skierowałem się do trupiarni.
Budynek, do którego zmierzałem, dzielił się na dwie części: jedna była składem zmarłych, druga mieszkaniem żyjących. Oba te lokale miały sień wspólną, odgradzała zaś je tylko ściana.
Będąc już o kilkanaście kroków od budowli, usłyszałem jakiś hałas. To stróż wyprawiał chrzciny, na które zeszło się parę przychylnych mu osób.
— Pij-no, Kasperek! — mówił ktoś grubym ochrypłym głosem. — Tak się delikatnie bierzesz do szkła, jakbyś był z rysztokracji.
— Ignaś! Ignasiu! nie przymuszaj nikogo, bo to nie pięknie. Inny nie ma takiej głowy jak ty, a po drugie, wódka przecież nie twoja... — odezwał się głos kobiecy.
— Wszystko moje, co w brzuchu!... — wykrzyknął pierwszy, a potem zaśpiewał:
Jakże ja se gorzaliny w gębę naleję,
To aże mi, panie tego, oczko zbieleje!
Huczny śmiech stał się nagrodą mniej trzeźwego niż wesołego śpiewaka.
Pchnąłem drzwi boczne i wszedłem do trupiarni.
Przybita do ściany kopciła się tutaj lampka naftowa, której zapomniano zagasić. Przy jej niepewnem światełku, dostrzegłem kilka tapczanów, na których owinięci w białe prześcieradła spoczywali umarli.
Choć drzwi i okna okryte były szronem, z sufitu jednak spływały duże krople wilgoci. Zdawało się, że są to łzy, które nad ludzką nędzą wylewa ten dom okrutny.
Trupy leżały, jak los zdarzył. Na ramieniu jakiegoś silnego mężczyzny z wyszczerzonemi zębami, opierała się głowa dziecka, niby pogrążonego w śnie głębokim. Za nimi, na prawym boku, spoczywał jakiś młody blondyn, z rękami skurczo-