— Ale cóż znowu, panie dobrodzieju! — oburzył się patron — przecież nie wypiliśmy go zbyt... zbyt... jakby tu, panie dobrodzieju, powiedzieć?...
— Rozumie się! — poparł go mecenas.
— Sądzę, że najlepiej będzie sprawdzić — rzekł adwokat. — Chłopcze! ile się od nas należy?...
— Za trzydzieści trzy szklanek ponczu i dwa syfony wody...
— Co? co?... — wykrzyknęli patron z mecenasem. — Po ileż to wypada na jednego?...
— Po jedynaście.
Nastała chwila milczenia.
— Ja, panie dobrodzieju, nie mogłem wypić jedynastu szklanek — rzekł patron — lecz swoje zapłacę.
— Ja także nie, jednak zapłacę — powtórzył mecenas.
— No, mniejsza o to! — odezwał się adwokat. — Widocznie jeden z nas wypił za siebie i dwu pozostałych, co zresztą nie przeszkadza nam wysłuchać opowiadania szanownego kolegi.
— Kiedy bo... takeście mi głowę zamącili, że doprawdy nie pamiętam...
— Miałeś mecenas, panie dobrodzieju, mówić o Stefanie.
— No tak! Ale oprócz tego miałem na myśli jeszcze jedną kwestją bardzo ważną, powiem nawet palącą, o której literalnie zapomniałem!
— Znajdzie się później — przerwał adwokat — a teraz słuchamy zakończenia o Stefanie.
— Ha! powiem i o nim, choć ta przeklęta kwestja nie da mi spokojności. Hum! hum!
Otóż tedy, pewnego dnia umarł mój szkolny kolega, a następnie radca Chapandrowicz, ten sam, co to kiedyś konkurował o pannę Wierciszewską z Kurzychstopek, a potem z powodu nagniotków przez całe życie nosił sukienne kamasze.
Otóż tedy, kiedy umarł, jego brat wyprawił mu świetny
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/072
Ta strona została uwierzytelniona.