i komorne mi sprolonguje, z pięciu rubli za sukienkę oddam Żydom cztery, bo mnie strasznie szarpią, a za rubla przez jakie kilka dni będę żyła jak wielka pani!
Oj! potrzebnyś mi, potrzebny, mój ty rubelku, bo dziś akurat ostatnie dwadzieścia groszy wydam, i jeśćbym już co nie miała!
Tak medytując, wróciła szwaczka do swej izdebki i z zapałem wzięła się do roboty. Świeciło słońce przez lodem okryte szyby, warczała maszyna, śpiewał kanarek i biedna dziewczyna czuła się szczęśliwą. Zdawało się, że po ciasnym pokoiku chodzi uśmiechnięta nadzieja, i wołając: „A kysz! a kysz!...“ — nędzę, zmęczenie i troski zapędza do mysich jamek.
Bądź błogosławiony, o Boże! któryś nam na plac wiekuistego boju zesłał takie widziadło!...
W KTÓRYM JEST MOWA O TEM, CO SIĘ ŚNIŁO, I O TEM,
CO SIĘ NIE ŚNIŁO PANNIE HELENIE.
Całą środę Helenka miała leciutką gorączkę. Jeszcze póki chodziła za sprawunkami, póki rozmawiała z Klimcią o balu, było pół biedy; ale gdy nadszedł wieczór, przyjaciółka nasza rozchorowała się na dobre.
Była to jednak tylko choroba imaginacji, a źródłem jej — oczekiwanie. Helence zatem nie groziło nawet najmniejsze niebezpieczeństwo, z wyjątkiem niewyspania się.
Z tem wszystkiem Helenka około północy znalazła się w swem łóżeczku i przymknęła oczy. Ale nie można było nawet myśleć o spaniu. Niebieskie kwiaty, falbany, wody, berty i modestki jej sukni mieszały się w głowie naszej przyjaciółki z dźwiękami muzyki, z westchnieniami interesującego Artura i złorzeczeniami popędliwego ojca.