nie zajmuje, uciekł do garderoby z zamiarem pisania i mimochodem splamił suknią swej ukochanej nauczycielki.
Tymczasem pan Horacy Gwizdalski, zirytowany do wysokiego stopnia tem, że go na bal wyciągają, chodził sobie po swym gabinecie i palił fajkę, błagając niebios, aby ktoś z szanownej rodziny Kukalskich nagle zachorował, i tym sposobem jego, Gwizdalskiego, od nieznośnej frakowej pańszczyzny uwolnił.
Od tych ponurych rozmyślań odwrócił jego uwagę jakiś hałas na podwórzu. Już starzec miał ochotę zbadać osobiście powód zgiełku, gdy wtem skrzypnęły drzwi gabinetu i ukazał się w nich... zgadnijcie kto? Oto cukiernik!...
Pan Horacy stał się fioletowym, lecz milczał.
— Panie! — rzekł cukiernik z miną człowieka, który nigdy do cudzych piwnic piasku nie sypał — panie, szwaczka Zosia udusiła się czadem!...
— Co? co? — krzyknął pan Horacy.
— Tak, panie! — powtórzył cukiernik — a co gorsza, zostawiła ten oto list, który gdyby wpadł w ręce niewłaściwe, mógłby pana skompromitować...
To mówiąc, oddał drżącemu Gwizdalskiemu arkusz papieru, zapisany ołówkiem, i wychodząc, dorzucił:
— Idę do tej biednej dziewczyny, może uda się ją uratować!...
Lecz starzec nie słyszał już tego, zajęty odczytywaniem listu, który, obok błędów ortograficznych, zawierał, co następuje:
- Bardzo mi źle jest między ludźmi, i muszę iść do swoich kochanych umarłych...
- Niech Pan Bóg przebaczy córce gospodarza, która mi kochanka odebrała i jeszcze nie zapłaciła za moją krwawą pracę, tak że żyjąc dłużej, włożyćbym co w gębę nie miała.
- Bardzo mi źle jest między ludźmi, i muszę iść do swoich kochanych umarłych...