ków i chętnie ofiarowałby swój platerowany imbryk i hebanową laskę za to, żeby w młodego człowieka ze sterczącemi wąsikami piorun uderzył. Nie było w tem nic niepodobnego, akurat bowiem zaczął się miesiąc czerwiec.
Po wyjściu buchaltera zapanowała w biurze śmiertelna cisza, tak, że pan Filip słyszał klekot zegaru w kasie, uderzenia pulsów w skroniach, a nawet w nogach, i ziewanie woźnego w przedpokoju. Po ciszy tej jednak wybuchł gwar oburzonych kolegów.
— Biedny chłopak! — mówił jeden — robił najsumienniej i stracił miejsce.
— To jeszcze niepewne — dodał drugi.
— Co nie ma być pewne?... — wykrzyknął trzeci. — U nas tak zawsze! łobuzów protegują, a porządnych ludzi wyszydzają...
— Gdyby łobuzów protegowali, to ty, Kaziu, byłbyś już chyba dyrektorem! — zauważył czwarty.
— No, no! — oburzył się Kazio, a potem dodał:
— Ja, żebym był na miejscu Filipa, to z desperacji strzeliłbym chyba w łeb staremu, a buchalterowi kościbym połamał!...
— Biedny chłopak!... szkoda chłopca!... — powtarzano chórem.
— Taki dobry kolega, nieraz za innych odrabiał.
— Można powiedzieć: najzdolniejszy ze wszystkich.
— Należało mu pensją podwyższyć, ale nie wypędzać licho wie za co...
A pan Filip myślał tymczasem:
— Mój Boże! co ja teraz pocznę?... Widocznie, musiał mi ktoś stołka przystawić... plotek narobić... O, panno Zofjo!...
Przy tych słowach w głębi duszy zajaśniał mu obraz ponętnej panny, oblanej ostatniemi promieniami zachodzącego słońca jego karjery. Nigdy Zosia nie wydawała mu się droższą i piękniejszą jak teraz.
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/134
Ta strona została uwierzytelniona.