— Jakie to szczęście — szepnął — żem jej dotychczas ani słowa nie wspomniał o miłości! Tem lepiej... Umrę z tajemnicą, której nie domyślają się ani ona, ani jej stryj, ani moja ciotka... no, nikt!... Nieraz wyrzucałem sobie moją nieśmiałość, lecz dziś błogosławię ją...
Nagle wszedł buchalter główny i rzekł głosem, w którym wszyscy dostrzegli odcień ironji:
— Panie Filipie, prezes chce się z panem rozmówić.
Filip podniósł się jak automat i pomyślał:
— Jeżeli miejsca nie znajdę, zabiję się. Bądź zdrowa, Zosiu!
— Zwymyślajże go przynajmniej na odchodne! — szepnął popędliwy Kazio, wskazując okiem na buchaltera.
Lecz Filip nie skorzystał z tej bezinteresownej rady. Minął salę jedną i drugą, przedpokój i korytarz, wyobrażając sobie, że jest podobny do tych licznych ofiar, które intrygi na rusztowania wysyłały. Oddychał szybko, z godnością poprawiał sobie krawat i włosy, właśnie jak przystało na niewinną ofiarę, i doświadczał niewymownej ulgi, słysząc, że mu buty tak głośno skrzypią. Był to pewien rodzaj protestacji przeciwko nieznanym intrygantom i nieszlachetnym bankierom.
Gdy wszedł do gabinetu prezesa, zastał go zajętego pisaniem. Owładnięty rozpaczą, chciał usiąść na kozetce i nogi wyciągnąć na znak pogardy dla możnych świata tego. Wrodzona jednak skromność powstrzymała go.
— Czy to pan Filip? — spytał prezes.
— Tak — odparł nasz przyjaciel głosem, w którym według jego opinji malował się wyrzut dla niesprawiedliwości i lekceważenie dla pozbawionych sumienia bogaczów.
— Bądź pan łaskaw usiąść — dodał prezes i pisał dalej.
Zkolei jakieś uczucie podobne do nadziei opanowało Filipa. Zajął miejsce bez szelestu, znowu zarumienił się i pomyślał:
— Mój Boże!... może mi nie da zupełnej dymisji?... Może
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/135
Ta strona została uwierzytelniona.