choć jaką posadzinę na czterysta... trzysta rubli?... O, panno Zofjo!
— Panie Filipie! — zaczął znowu prezes głosem surowym. — Zebrawszy o postępowaniu pańskiem nierównie dokładniejsze niż pan sądzisz, wiadomości...
Urwał nagle, zasypując papier piaskiem, a przyjaciel nasz ujrzał przed oczyma duszy widziadło Powązek, swego trupa, zamkniętego w trumnie hermetycznej, i płaczącą pannę Zofją... Przy tem strasznem widzeniu spotniał jak w łaźni.
— Zebrawszy wskazówki — ciągnął prezes — ja i moi wspólnicy postanowiliśmy dać panu posadę buchaltera cukrowni naszej w Patykowie... Woźny! proszę to odnieść na pocztę.
— O, panno Zofjo!... — szepnął nowy buchalter, dziękując Bogu, że nie zabił prezesa, nie zwymyślał głównego buchaltera, a nawet — że nie usiadł na kozetce z wyciągniętemi nogami.
— Będziesz pan miał — mówił znowu prezes — mieszkanie, opał, światło, cukier i tysiąc dwieście rubli pensji, nie licząc gratyfikacyj. Z obecnej posady uwalniam pana dziś, nową obejmiesz za miesiąc.
— Miesiąc?... O, panie prezesie! — wybełkotał uszczęśliwiony Filip.
— Musisz pan czuć gwałtowną potrzebę wypoczynku?... — spytał prezes, bystro spoglądając na niego.
— O nie, panie!... jestem gotów pracować dzień i noc, ale...
— Ale?
— Ale chciałbym się oż.. oże...nić!... — jęknął prawie dyszkantem młody człowiek.
— Ach! ożenić... — rzekł prezes. — W takim razie...
— Może już posady nie dostanę?...
— Bynajmniej! Ale dostaniesz pan tysiąc pięćset rubli, jako człowiek, przedstawiający większe gwarancje dla firmy...
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/136
Ta strona została uwierzytelniona.