Pan Filip był czerwony jak wiśnia. Kłaniał się co parę sekund i miał ochotę upaść prezesowi na szyję.
— Doprawdy, panie prezesie — mówił — wdzięczność moja... nie umiem opisać... jestem wzruszony... Tylko...
— Słucham pana.
— Tylko... ja się jeszcze nie oświadczyłem i nie wiem, jak zrobić...
— Wybacz pan — odparł prezes — ale firma nie może już zastępować pana w jego obowiązkach konkurenta i męża. Pensją wypłacą panu natychmiast, a za miesiąc czekamy w Patykowie. Dowidzenia!
I podał mu rękę, a pan Filip przyznał w duszy, że nigdy nie zdarzyło mu się dotykać tak pięknej i przyjemnej ręki, z wyjątkiem chyba tej, którą panna Zofja posiadała.
Pożegnawszy się z chlebodawcą i odebrawszy za jego upoważnieniem sto dwadzieścia pięć rubli pensji zgóry, pięćdziesiąt zdołu i sto rubli gratyfikacji za pełnienie przeszłych obowiązków, razem rubli srebrem dwieście siedemdziesiąt pięć, pan Filip uczuł się szczęśliwym nad wszelki opis. Lekki jak motyl wbiegł do biura, aby pożegnać głównego buchaltera i kolegów.
Gdy opowiedział kolegom o nowej swojej posadzie, twarze ich spochmurniały i poczęli szemrać:
— Co za niesprawiedliwość! — mówił jeden — myśleliśmy, że dostanie dymisją, a on awansował!
— Lizusom tak zawsze bywa — dodał drugi.
— Taki osioł buchalterem! — mruknął energiczny Kazio. — Zgubi fabrykę, jak honor kocham!...
— To jest podłość! — dorzucił trzeci.
— Ja mu odtąd ręki nie podam!... Tylu ludzi zasłużonych pominięto, a jemu dano. Wstydzę się, że tu jestem.
Tak mówili koledzy pana Filipa, który jednak życzliwych tych uwag nie słyszał, pędził bowiem do swego mieszkania.
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/137
Ta strona została uwierzytelniona.