— Pamiętaj, że rozmyślnie zburzysz gmach własnego szczęścia... — upominał Piotr.
— Za moich czasów — mówił do stryja radcy sędziwy marszałek szlachty — odprowadzano państwa młodych ze świecami i...
— Słyszysz? — zapytał Piotr. — Czy cię to nie oburza?
Pan Filip przyznał głośno, że go to oburza, choć dodał w duszy, że ten rodzaj pogwałcenia indywidualnej wolności, z jego strony przynajmniej, nie spotkałby zbyt energicznej opozycji. Istotnie, trafiają się w życiu gorsze wypadki.
Było już około północy, deszcz lał jak z cebra, i goście poczęli się rozjeżdżać. Pan Filip zauważył, że poważne matrony z niezwykłą czułością ściskały Zosię, a młodzi panowie nader wdzięcznie uśmiechali się do niego.
Niedługo potem sala opróżniła się zupełnie, i oprócz stryja radcy i Zosi, zostali tylko panowie Filip i Piotr. Dostrzegłszy to, buchalter począł szukać kapelusza, który, jak na złość, ukrył się gdzieś bardzo daleko.
— Cóżto?... — spytał stryj radca, widząc te manewry.
— Idziemy do domu — odparł Piotr.
— Może panowie choć tę burzę przeczekają? — odezwała się Zosia.
— Może mi państwo pożyczą parasola?... — wtrącił Filip.
— Nasz parasol jest ogromnie zły! — odparła Zosia.
— Mamy powóz — zauważył pan Piotr.
Buchalter począł żegnać stryja radcę tak długo i serdecznie, jakby się już nigdy w tem życiu spotkać nie mieli. Poczciwy stryj, zauważywszy to, rzekł:
— Jeden powóz dla obu panów chyba nie wystarczy. Możeby naprzód odwiózł pana Piotra...
— O nie! szanowny panie — zawołał Piotr. — Dziś ja go wezmę do siebie, ponieważ mieszkam bliżej.
— Pan musisz być wielkim przyjacielem pana Filipa —
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.