— Ja się boję! — szepnęła Zosia, siadając bliżej męża, który się wprawdzie nie bał, lecz mimo to usiadł jeszcze bliżej.
— Nieznośny hotel! — mruknął Filip, czując z niewymowną pociechą w sercu, że główka przestraszonej żony dotyka jego ramienia.
Znowu rozległo się klaśnięcie, podobne do odległego trzasku z bata, lub do bliskiego — lecz przerwanego pocałunku.
— To już drugi raz, panie Filipie!
— Dopiero drugi...
— Słyszy pan, co ten szczur wyprawia?
— Wcale się na niego nie gniewam.
— O!... Ale ja się na pana rozgniewam, bo to już chyba za często.
— Dopiero dziesiąty raz...
— Albo dwudziesty...
Ostatniej tej uwadze Zosi zawtórował wielki hałas na podwórzu i krzyki:
— Ogień!... ogień!... stajnia się pali!...
— Uciekajcie państwo!... — wrzasnęła jakaś kobieta na korytarzu. — Hotel się pali...
W owej epoce Częstochowa nie posiadała jeszcze dzielnej straży ochotniczej ogniowej. Młodzi małżonkowie wiedzieli o tem, nie czekali więc na dalszy rozwój wypadków, lecz umknęli z hotelu, unosząc przy pomocy jakiegoś poczciwca swoje walizki i pudełka.
W pół godziny potem znaleźli wprawdzie przytułek, ale stracili dobry humor, tem bardziej, że musieli przepędzić noc jedno na fotelu, a drugie na krześle.
Dzień następny zeszedł im na nabożeństwie, oglądaniu cudownego miejsca i poszukiwaniu wygodniejszego lokalu. Jakoż udało im się, pod wieczór bowiem znaleźli w innym hotelu dwa bardzo wygodne pokoje z przedpokojem.
— No, przynajmniej dziś — mówił Filip do żony — bę-
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.