Otrzymawszy taki cios w ambicją, skompromitowany burmistrz zapiął swój wielki mundur na wszystkie guziki i umilkł jak trusia.
Kasjer tymczasem i Żydkowie wybiegli na miasto, aby ogłosić wszem wobec i każdemu zosobna o wielkiej wygranej państwa Trajkotnickich.
RODZINA BURMISTRZÓW TRIUMFUJE.
Gdyby istnienie świata zależało od tego, czy państwo prezydentostwo zjedzą, lub nie zjedzą obiad ze smakiem w dniu odebrania tak pomyślnych dla nich wiadomości, — świat, na nim ludzie, a między nimi i mizerny autor niniejszego, zginęliby już oddawna. Szczęściem naturalny bieg rzeczy nie zależy od większego lub mniejszego apetytu burmistrzów i dlatego, choć cały obiad zeszedł w ich domu ze stołu nietkniętym, wszystko zresztą pozostało bez zmiany.
Wieść obiegła tymczasem wszystkie zakątki miasta. Tłumy Żydków oblegały mieszkanie burmistrza, goście winszujący roili się jak muchy około miodu, a miejscowy Rotszyld wysłał biedką swego kurjera do stacji telegraficznej, w celu przekonania się o wysokości wygranej.
Już złożyli państwu burmistrzom wizytę: niepocieszony wdowiec rejent z czterema pełnoletniemi córkami, pisarz sądu, stary kawaler, poczmajster z poczmajstrową, doktór z doktorową — gdy o drugiej przybył najmniej spodziewany transport.
— Patrz-no Berek — mówił prezydent do jednego ze swych licznych bankierów — zdaje mi się, że to, z przeproszeniem, sędzia z żoną?...
— Jużci, że tak.
— I zdaje mi się, że do nas?
— Niby tak.