Gdy żona zajmowała się tortem i Ludwikiem, mąż obrabiał Mordkę:
— Uważasz, Mordko — mówił — potrzebuję natychmiast pięćset rubli... Za tydzień oddam pięćset pięćdziesiąt, z przeproszeniem, po pańsku.
— Skąd jaśnie pan prezydent wie, że to wielki los?
— Jakto skąd?... Ze sztafety przecież.
— Kiedy jaśnie państwo jeszcze tego nie czytali, a zresztą, ciągnienie się nie skończyło i tabelka dopiero za jaki miesiąc wyjdzie.
— No! jak nie chcesz, to znajdę sobie innego bankiera! — zawołał burmistrz.
— Poco innego?... Czy inny dla jaśnie pana będzie lepszy?... Niech jaśnie pan choć do jutra zaczeka, bo przecie pięćset rubli nie można wypluć, ani z rękawa wytrząść.
— Do jutra, dobrze, ale jak się spóźnisz...
— Ny! ny! — odparł Mordko tonem, który dla jednych mógł się wydać pokornym, dla innych drwiącym.
Tymczasem do izdebki Ludwika weszła Mania, którą przywitał wykrzyknikiem:
— Już mnie wypędzili!
— Oho! czy tak? — zapytała. — Odrobi się to!... Zresztą rodzice nie zostawią cię bez grosza i zawsze dadzą jakieś parę tysięcy na zapomogę.
— Co mi po tem, kiedy Mania wyjedzie, a może nawet pójdzie za Łapandrowicza...
— A niechże mnie Bóg zachowa!... Gdybym nawet posagu nie miała, to jeszczebym za takiego półgłówka nie wyszła...
Ludwik otworzył usta ze zdziwienia.
— Jakto, więcby Mania nawet za Łapandrowicza nie poszła?... Przecież to obywatel... Pan...
— Nie mówmy już o tem — przerwała.
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/189
Ta strona została uwierzytelniona.