— Co? No, to sto dwadzieścia pięć — ciągnęła burmistrzowa — i garderobę po mężu...
— Nie chcę nic — odparł Ludwik.
— Ambitny! — zauważył aptekarz.
— Przecież kochałeś nas... służyłeś nam... — wtrącił burmistrz. — Należy ci się od nas trochę, z przeproszeniem, wdzięczności.
— Służyłem, to prawda! robiłem jak wół... ale... nie dla was...
— Tylko dla kogo? — krzyknęła burmistrzowa.
— Już ja wiem dla kogo! — szepnął Ludwik.
Mania zasłoniła twarz rękoma, aptekarz i kasjer spojrzeli po sobie i uśmiechnęli się, burmistrz zakręcił się tak na krześle, jakgdyby chciał wleźć pod stół, a zsiniała z gniewu burmistrzowa, podniósłszy rękę, wrzasnęła:
— Za drzwi, ty... znajdo!...
Ludwik spojrzał smutnie na Manię i cofnął się.
— Zostań! — krzyknęła Mania, nie panując prawie nad sobą.
— Powiadam ci, idź za drzwi i ją ze sobą weź... jeżeli znajdziesz dach nad głowę — powtórzyła burmistrzowa.
— Przecież to nasz krewny! — błagała Mania.
— Niechże wam Bóg to wszystko wynagrodzi! — rzekł Ludwik i wyszedł.
Było już około trzeciej rano. Ludwik, nie wiedząc gdzie iść, błąkał się po rynku i sąsiednich ulicach. Usłyszał jakiś turkot, zobaczył biedkę, unoszącą posłańca miejscowego Rotszylda, lecz nie zwrócił na to uwagi.
Około czwartej, wszedł znowu na rynek i zbliżył się do studni, chcąc przemyć oczy. W tej chwili ktoś dotknął jego ramienia. Był to Josek, faktor burmistrza, a zarazem prawa ręka małomiasteczkowego bogacza Abusia.
— Wielmożny panie! — szepnął Josek. — Abuś wielmożnego pana prosi.
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 01.djvu/192
Ta strona została uwierzytelniona.