niegdyś Klimci. Po obiedzie, stary zawiózł mnie do swych dzieci. Tam przywiódł mnie do jakiegoś pokoju, w którym stała kołyska i rozsunąwszy szafirowe firanki, ukazał dwóch tęgich chłopców, jak dwie krople wody podobnych do mojej Klimci.
— Bliźnięta, panie!... a co?... — zawołał stary ze śmiechem i przymrużył oko.
Na ten widok, zdjął mnie taki żal, że bez zobaczenia się z Klimcią uciekłem z jej domu, a następnie wyzwałem na pojedynek męża owej śniadej właścicielki brylantowego pierścienia. W pojedynku tym ja nawet nie strzeliłem, a on mi lewą nogę zgruchotał.
— A teraz — rzekł mój ołysiały i okulawiony przyjaciel — idź na trzecią maskaradę, jeżeli chcesz. Ale... bądź ostrożny!...
A teraz — ja mówię do was, czytelnicy: Idźmy na trzecią maskaradę, ale...