ców i żony, od bankructwa i upokorzeń — oto śmierć syna. Tamci, którzy poprzednio umierali, nie byli jego synami — ci, którzy płakali nad nimi, nie jego serce nosili w rozdartych piersiach.
Do swego gabinetu wszedł Adam na palcach; podniósł płomień lampy i wydobył z kieszeni kopertę, oddaną mu przez Rudolfa. Był tam list, obcą pisany ręką, w którym jeden z kolegów donosił, że Mieczysław — rzucił się pod biegnący pociąg, a także kartka od samego Mieczysława.
- Przebaczcie mi, ojcze i siostro — pisał zmarły — bo Bóg już mi chyba przebaczył. Zdrowie moje do reszty podkopane, zdolności z każdym dniem gasną. Umieram, bo lękam się szaleństwa, które mi nieustannie zagraża, bo nie mam odwagi konać, Bóg wie jeszcze jak długo...
- Przebaczcie mi, ojcze i siostro — pisał zmarły — bo Bóg już mi chyba przebaczył. Zdrowie moje do reszty podkopane, zdolności z każdym dniem gasną. Umieram, bo lękam się szaleństwa, które mi nieustannie zagraża, bo nie mam odwagi konać, Bóg wie jeszcze jak długo...
Wkońcu znalazł Adam świadectwo podpisane przez kilku lekarzy, że od pewnego czasu Mieczysław, lubo na krótko, wpadał w stan obłędu... Nie donoszono o tem wcześniej ojcu, z powodu usilnych błagań syna, który obiecywał, że sam wróci do kraju, aby odpocząć.
Dla Adama przyczyny śmierci syna stały się teraz zupełnie jasne: był to rezultat odziedziczonej wątłości po matce, najnierozsądniejszego systemu wychowania i sztucznych warunków życia. Gdyby z tych przyczyn usunięto choć jedną, zdolny ten i zacny młodzieniec nie skończyłby tak marnie.
Zkolei przyszła prezesowi na myśl Helenka. I ona przecież odziedziczyła chorobę sercową i jej nie pozwolono się rozwinąć... Do świeżej boleści po stracie syna przybyła teraz Adamowi obawa o zdrowie córki i — co mu się nader rzadko zdarzało, poszedł do jej sypialni.
Pokój dziewicy zalewało łagodne, niebieskawe światło lampy. Przy blasku jej prezes spojrzał na córkę i pot kroplisty wystąpił mu na czoło. Helenka spała twardo, twarz jej