Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 02.djvu/017

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bo nie ma nazwiska, ani eleganckiego układu.
— Przecież wy o nazwiska nie dbacie! — zawołała ciotka.
— Gdzie indziej jest to zapewne obojętne, lecz u nas, z podobnym dodatkiem żyje się weselej niż bez niego.
— No więc Edmund przypada ci lepiej do gustu?
— Tylko w ostateczności i to pod warunkiem, że nareszcie odziedziczy ów majątek po dziadku. Z takim jak on mężem, żyć trudno, ale bywać w towarzystwach można, a i zrobić też z niego coś się da!
Ciotka pokręciła głową i rzekła nagle:
— A miłość?
Melcia znowu zaczęła się śmiać.
— Miłość!... z kwiatkami, księżycem, o głodzie, w brudnem mieszkaniu?... O moja ciociu, ależ ja jestem człowiekiem, ja chcę żyć!... Uczucia zawsze się znajdą, lecz o wygody trudniej. W biedzie miłość prędko ostygnie, ale przy majątku, wśród ciągle nowych wrażeń, można znaleźć tysiące przedmiotów do zachwytu, począwszy od pięknej sukni, a skończywszy na ładnej prelekcji. Przytem ludzkość i jej dobro stanowią niewyczerpane źródło uczuć, tylko ich szukać nie umiemy.
— Szczęśliwa twoja matka, że tego nie słyszy! — szepnęła staruszka.
A po chwili dodała:
— Ha! może to i samo przejdzie... Pamiętam, że nieboszczka Mania póki była panną, grała tylko na fortepianie i malowała pejzaże, a małemi dziećmi brzydziła się. Dopiero gdy jej Pan Bóg dał własne...
W tej chwili zapukano do przedpokoju i niebawem wszedł do saloniku młody człowiek niski, śniady, niezbyt zręczny, lecz z twarzą myślącą i bystremi oczyma. Zdawał on się być w wyjątkowo wesołym nastroju. Promieniował radością, jeżeli wolno porównywać człowieka z kaloryferem.
— Coś się stało — rzekła po przywitaniu ciotka — że pan Kazimierz przychodzi do nas w południe.