jak człowiek, który po śniadaniu złożonem z lekkiej herbatki, idzie na śniadanie złożone z porteru i mięsa.
Młodzieńcem tym jest kilka razy już wspomniany pan Edmund, kuzyn Hipolita. Zmierza on właśnie do najpierwszej jadłodajni w Warszawie i usiłuje rozwiązać zagadnienie matematyczne: jakiemi drogami może dojść do postawienia przyjaciołom kilku butelek wina ten, który ani grosza w kieszeni nie posiada?
Nagle — pięknie zarysowane brwi pana Edmunda ściągają się, a usta otwierają bardziej niż zwykle. Zwraca on spiesznie głowę nabok i poczyna patrzeć na wiszące za oknem stroje damskie, potem cofa się, chce przeskoczyć na drugą stronę ulicy, lecz wkońcu — uśmiecha się i biegnie w objęcia niskiego i grubego jegomości, który od kilku chwil bystro mu się w oczy wpatrywał.
Owym jegomością jest pan Piotr, który uchyla przed młodzieńcem kapelusz i ukazuje Europie parę garści szpakowatych i starannie utrzymanych włosów. Jakiś kupczyk, stojący w szklanych drzwiach sklepu, ze zdziwieniem obserwuje niezwykłe ruchy Edmunda i napróżno stara się sobie wytłomaczyć, dlaczego piękny młodzieniec zmieszał się tak na widok poczciwej fizjognomji pana Piotra? Tymczasem był to zwykły pojedynek małego szczupaka, z mniejszą od niego płotką.
— Dzień dobry!... dzień dobry!....— woła Edmund z nerwowym śmiechem, chwytając Piotra za pulchne ręce. — Pewnie myślisz pan, żem zapomniał? Otóż nie! Wybierałem się właśnie do pana w ciągu tego miesiąca ze sześć razy...
— Ależ czcigodny panie! — przerywa Piotr — któż o podobnej bagatelce mówi na ulicy...
— O nie!... to nie bagatelka... — woła Edmund. — Dług dla honorowego człowieka...
Pan Piotr uśmiecha się i przerywa:
— Czy pan wie, że mi zdechł kanarek?...
— Czy podobna?
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 02.djvu/024
Ta strona została uwierzytelniona.