Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 02.djvu/037

Ta strona została uwierzytelniona.

— Można i tu! proszę!... — bełkotał kapitalista.
— Ależ ja pana, jak żyję, nie widziałem u Stępka?... — dziwił się Edmund.
— Owszem... Niekiedy pozwalam sobie... Ehem!
— No, więc drogi panie — mówił Edzio, pachnący jak świeżo wypróżniona kufa — ponieważ moi przyjaciele czekają... a zatem... Ileż mi pan przyniósł?... zapewne pięćdziesiąt?
Wyznać trzeba, że nigdy Edmund nie wydał się panu Piotrowi tak miłym i tak rozkosznie naiwnym. Zacny kapitalista rozpływał się, patrząc na zaczerwienione oblicze młodzieńca, a bardziej jeszcze słuchając jego pytań.
— Ależ kończmy, złoty... kochany panie! — nalegał Edzio. — Teraz już chyba nie zechcesz mnie pan dręczyć... Sama Opatrzność zesłała cię tu dla uratowania mego honoru, gdyż właśnie zamówiłem...
— Przysiągłem sobie — rzekł Piotr — nie pożyczać nikomu pieniędzy w winiarni... Bo to... pan rozumiesz?
— No, więc kup pan ode mnie ten zegarek!
— Cóżto ja jestem Żyd?... lichwiarz?... A zresztą coby powiedziała pańska ciocia, że nie szanujesz jej pamiątek?...
Edmund aż pięścią w stół uderzył.
— Dziwak z pana! oryginał!... Więc kup pan ode mnie bilet na loterją.
Piotrowi usta pobladły.
— Taką rzecz można kupić... — rzekł powoli. — Ale jak przegram?
— To ja panu zwrócę! — krzyknął młodzian niecierpliwie, wydobywając bilet z portmonety.
— Ileż mam dać za niego? — spytał Piotr, biorąc nóż i widelec, które ledwie mógł utrzymać w rękach.
— Och!... ile?... Cena nominalna jest piętnaście rubli z kopiejkami, boć przecie opłaciłem pięć klas. Ale... ponieważ numer może wyjść, wygrać główny los... więc...