Pan Hipolit, korzystając z nieobecności córki, od poezji przeszedł do prozy i rzekł do Edmunda:
— Jutro przyjedzie tu kolektor z pieniędzmi, dajże mi więc twój bilet...
— Bilet?... — spytał narzeczony, jakby go kto przez wylanie kubła wody ze snu obudził.
— Rozumie się. Jeżeli go nie masz przy sobie, to natychmiast przynieś, a także obrachuj swoje długi, które niezwłocznie wypada spłacić.
— Ja przecie nie mam biletu... — wybełkotał Edmund.
Hipolit zerwał się z kanapy.
— Oszalałeś ze swojem przecie?... Ja go także nie mam przecie, gdyż za każdym razem oddawałem ci go do rąk.
— Piotr ode mnie kupił!... — jęknął Edmund.
— Cóżto znowu? Ty chyba gorączkę masz? — krzyczał Hipolit.
— Na honor!...
— Zuchwalcze! — wołał zapamiętały człowiek. — Ty ośmielasz się drwić z nas... targnąłeś się na dobre imię mojej córki... Ja ci w łeb strzelę...
Strach dodał Edmundowi energji.
— Cóżem ja winien?... Czyż ja pierwszy...
— Proszę milczeć!... Człowiek honoru nie wyzyskuje roztargnienia ludzi uczciwych!... Kiedyś pan wiedział, że nie masz biletu, nie miałeś nawet prawa słuchać tego, co ci mówił kochający ojciec pod wpływem wzruszenia. Idź mi natychmiast do Piotra i odkup... z gardła mu zresztą wydrzej bilet. Ten lichwiarz... nędznik!... zakłócił szczęście całej rodziny, dzięki twojej... głupocie czy przewrotności.
— Przecież państwo i tak macie dwakroć?... — wtrącił Edmund nieśmiało.
— A choćbyśmy mieli miljon, to cóż tobie do tego?... Ale my mamy tylko sto tysięcy, gdyż zacna ciotka zerwała z nami
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 02.djvu/047
Ta strona została uwierzytelniona.