Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 02.djvu/078

Ta strona została uwierzytelniona.

Kazimierz, który nigdy uczuć swoich nie krępował prawidłami etykiety towarzyskiej, usłyszawszy tak stanowczą odprawę, zerwał się z krzesła i opuścił salon. Była to ostatnia jego wizyta w tym dziwnym domu.
Pan Hipolit aż ręce załamał, nie zastawszy Kazimierza.
— Gdzie on jest?... Go się to stało?... — pytał.
— Oświadczył mi się, nie przyjęłam go i wyszedł — odpowiedziała sucho Amelja.
— Odrzuciłaś go! — krzyknął ojciec — odrzuciłaś człowieka, mającego przeszło trzy tysiące rubli rocznie!... Tyś chyba szalona, kobieto! Wszakże to był los, o jakim ledwie marzyć mogła panna bez posagu, utrzymująca cały dom ciężką i mało popłatną pracą... Gdzież ten twój rozum filozoficzny, twoje teorje, twoja duma wkońcu?... I cóż cię czeka?... Oto staropanieństwo i łaskawy chleb u krewnych, jeżeli ci raczą sobie nas przypomnieć!
Teraz Amelja straciła już władzę nad sobą.
— Jakto ojcze — zawołała z płaczem — więc dlatego, że nie mam posagu, muszę przyjmować oświadczyny pierwszego lepszego konkurenta jak łaskę i decydować się w ciągu pięciu minut? Ależ o rękę najuboższej dziewczyny dobijają się długiemi staraniami...
— To przesąd!... Sama mi przecież nieraz mówiłaś... Cóżto, więc miał ci do nóg padać?
— A cóżby w tem było złego?...
— Co?... Więc miał może i kwiatki przynosić?... Pisywać wiersze o księżycu?...
— Jeżeli robi się to dla innych, dlaczegóż nie miałoby się robić dla mnie?
— Ależ ty jesteś kobietą wyjątkową! — zawołał ojciec, tupnąwszy nogą. — Sama wiecznie żartowałaś z tych rzeczy... sama!... sama!...
— Kiedyś — ale nie dzisiaj.
— Chryste Panie! — mówił nieszczęśliwy Hipolit, chwyta-