Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 02.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

Świeczka w latarce dopalała się, i przy jej migotaniu pan Euzebjusz spostrzegł, obok pieca, jakiś tuman formy niby ludzkiej, podobny nawet trochę do Januarego. Gdy pod wpływem właściwej mu energji szerzej niż zwykle otworzył oczy, tuman znikł. Euzebjusz przypuszczał, że widma nigdy nie było, że przecież ludzie, nawet z winy własnej nieostrożności ginący, nie mogą tułać się po śmierci... Z tem wszystkiem czuł, że jego wygodne mieszkanie obmierzło mu!...
Wyszedł szybko, nieledwie wybiegł na korytarz i zamknął drzwi. Maszerował omackiem, głośno tupiąc i pogwizdując i w kilka minut rozmówił się ze stróżem, który na jego przedstawienia bardzo kategorycznie odpowiedział, że w piecu napalono dobrze, i że jego syn po nocy włóczyć się nie będzie.
Teraz Euzebjusz poczuł w sercu głęboki żal za przyjacielem i pod wpływem roztkliwienia rzekł:
— Czy wie Jędrzej, że się pan January zabił?...
— O! — stęknął stróż.
— Dziś w nocy.
— To z tego taki wiatr. Musi się grzeszna dusza tłuc po Warszawie i robi zawiejkę.
Potem ziewnął, owinął się w kożuch i cofnął do swej komórki. Nigdy jaśniej jak po jego odejściu, wśród ciemnej sieni, którą gwałtowny przedmuchiwał wicher, nie rozumiał Euzebjusz tej pięknej prawdy, że człowiek jest istotą społeczną i że potrzebuje towarzystwa bliźnich.
Wrócił na schody, zwolna, tupiąc jeszcze mocniej i gwiżdżąc jeszcze skoczniejszą melodją.
Na pierwszem piętrze z lewej strony skrzypnęły nagle drzwi.
— Kto to?...
— Kto tu?...
— Kto pan jesteś?...
— No... Euzebjusz, lokator z drugiego piętra.
— Aha!... To pan co wieczór wygwizdujesz na Marysię?...