— Proszę cię!... — rzekł Euzebjusz do kolegi, wskazując mu drzwi.
— Ale bądź łaskaw!... — odparł kolega, zlekka popychając do klamki Euzebjusza.
— Kiedy bo robisz niepotrzebne ceremonje w takiej chwili...
— To ty, mój drogi...
Euzebjusz przypomniał sobie, że drzwi muszą być zamknięte, zrobił więc minę stanowczą i — pocisnął klamkę.
Klamka puściła, drzwi uchyliły się.
W jednej chwili obaj panowie byli już na drugim końcu korytarza.
— Nie — ja tam nie wejdę! — rzekł blady jak ściana Euzebjusz. — Zanadto go kochałem.
— Czyby nie należało wezwać jakiejś osoby obojętnej dla zmarłego? — spytał nie mniej blady kolega.
Szczęściem Euzebjusz znał jednego z sąsiadów. Zapukał — sąsiad wyszedł w szlafroku.
— Dzień dobry panom — rzekł — a co słychać?
— Stało się u Januarego jakieś nieszczęście i chcieliśmy, ażeby pan towarzyszył nam przy wejściu do jego pokoju. Pojmuje pan?... Pan jako domowy... znający gospodarza — mówił gorączkowo Euzebjusz.
Nie śmiemy twierdzić, aby pochlebne skądinąd wezwanie to podobało się sąsiadowi. Z tem wszystkiem, nie mając głowy nabitej widziadłami, posiadał jeszcze odrobinę zimnej krwi i postanowił pójść. Wstąpił tylko do swego mieszkania, zdjął z głowy czapeczkę, a natomiast uzbroił się długim i grubym cybuchem. Potem bez śladu wahania, jak żołnierz do szturmu, pomaszerował w kierunku pokoju Januarego i — szeroko otworzył drzwi.
W mieszkaniu panował najwyższy nieład: wieszadła były puste, szafa, biurko i komoda — pootwierane. Na środku podłogi rozlewała się wielka purpurowa kałuża.
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 02.djvu/133
Ta strona została uwierzytelniona.