— Ależ to żadna przeszkoda! — wtrącił błagalnie o tyle genjalny, o ile rycerski kompozytor.
— Owszem — przeszkoda!... Pan potrzebujesz ciszy do ukończenia tej tam swojej sonaty. Komponuj pan! komponuj!...
Wioliński usiadł z grymasem przy fortepianie, a panna Helena na fotelu, spoglądała ona kolejno na wszystkich, odgadując, że w farsie tej musi być coś poważnego, jeżeli się do niej major wmieszał.
— Co to znaczy majorze? — spytała.
— Zakład!... — odparł Rombalski, podnosząc brwi i rękę.
— Nie z mojej winy, jak honor kocham! — odezwał się Wioliński, znowu wstając.
— Siadaj pan i graj!... — krzyczał Robek. — W moim domu jest cisza... Korzystaj pan z niej!...
— Niechże mi tatko wytłomaczy... — rzekła Helena.
— Ja pani wszystko wytłomaczę! — pochwycił Wioliński.
Robek już kipiał.
— Kochana Helenko — rzekł, z trudnością hamując się — nie mów nic, a najlepiej idź sobie...
Helenka zaczerwieniła się, a major i muzyk zrobili miny stanowczo potępiające niedelikatność Robka.
Stary zmiarkował się.
— Idź!... — mówił — do miasta!...
— Pocóż ja pójdę do miasta? — zapytała Helenka, ledwie powstrzymując łzy.
Robek był zgnębiony, zresztą zanadto kochał córkę, aby nie czuł tego, że wyrządził jej przykrość.
— Idź do miasta — mówił, namyślając się — i... kup sobie... Czy ja wiem co? Aha! kup kretonu na suknią, o której mi mówiłaś...
I drżącemi rękoma wydobył pieniądze z wielkiego pugilaresu. Łzy Helenki cofnęły się gdzieś bardzo daleko, a miejsce ich zajął wesoły uśmiech.
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 02.djvu/152
Ta strona została uwierzytelniona.