Pewnego dnia, Norcio, zwykle zgryźliwy, był w wyjątkowo złym humorze. Miał proces z rządcą swoich dóbr, którego nazwał złodziejem. Wypchnięty przez niego za drzwi gospodarz domu wymówił mu komorne. Ulubiony buldog Kastor wściekł mu się i jakąś babę pokąsał. Nareszcie — lokaj, który służył u niego półtora roku, bez żadnego powodu ukradł mu kilka listów zastawnych i — zginął jak kamień w wodzie.
Norcio był tedy w wyjątkowo złym humorze. Gdy wyszedł na ulicę, zdawało mu się, że dorożki głośniej niż zwykle trajkocą i że przechodzący mają złowrogie fizjognomje. Bruk także był twardszy niż kiedykolwiek, a rynsztoki zamiast nieznośnej, wydawały woń — zabójczą.
Uciekł do Saskiego ogrodu, ale tam męczył go kurz, zawadzał mu kompas, stojący obok wodotrysku, i — zirytował go doreszty — jakiś kantorzysta, oszpecony dziwnie długim nosem.
Norcia ogarnęła rozpacz. Już chciał wybiec z ogrodu i — albo utopić się, albo pojechać do Wiednia, gdy wtem spotkał pewną młodą mężatkę, która zawsze kojący wpływ wywierała na jego rozdrażnienie.
Ukłonił się jej i choć czuł lekkie kolki w boku, rzekł z uśmiechem:
— Jak też pani może chodzić po tym prawdziwie zoologicznym ogrodzie?
— Więc pocóż pan tu bywa? — spytała dama, mierząc go od stóp do głów.
— Aha! rozumiem, więc pani zalicza mnie do okazów menażeryjnych?
— No, nie! ale spotkawszy pana w ogrodzie, który nazywasz zoologicznym...
Norcio sapał, czując coraz silniejsze kłócie.
— Co dziś grają w teatrze? — spytała nagle dama.
— Nie czytuję afiszów.
Chwila milczenia.
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 02.djvu/167
Ta strona została uwierzytelniona.