gnął Placyd, podając Norciowi wielką papierośnicę ze skóry amerykańskiej, zdaleka pachnącej Stanami Zjednoczonemi.
To mówiąc, patrzył mu w oczy wesoło, swemi małemi, poczciwie błyszczącemi oczkami.
Norciowi przypomniał się jego wierny buldog Kastor. Żółciowy bohater nasz mimowoli westchnął i — wziął od Placyda papierosa.
Był zwyciężony, lecz czuł — że znalazł przyjaciela.
Teraz obaj panowie: szczupły Norbert i okrągły Placyd, udali się w jedną z bocznych alei.
Po chwili Norcio rzekł:
— Niezły tytoń. To jak się pan nazywasz, jak?
— Placyd Kichalski do usług. Moi krewni jednak i bliżsi znajomi nazywają mnie Pluniem, tak jak was — Norciem.
To was — rzucone w kilka minut po zaznajomieniu się, niemile tknęło Norcia. Nie oburzył się jednak, pierwszy raz w życiu myśląc o tem, ażeby nie zrobić przykrości bliźniemu.
— Obrzydliwy ogród! — mruknął Norcio.
— Szkaradny! — pochwycił Plunio. — Spojrzyj-no pan na te drzewa, blachą obite, na te ordynaryjne słupy latarniowe.
— Widziałem to nieraz! — przerwał Norcio. — Swoją drogą jednak — dodał po chwili — można i tu niekiedy dobrze czas przepędzić.
— Tak — szczególniej w przyjemnem towarzystwie, to tu jakoś mile czas schodzi. Godziny biegną jak minuty.
— Bywają też i djabelne nudy.
— Ale jakie! — wtrącił Plunio — osobliwie w sobotę, kiedy się Żydzi zbiegną.
— Nie wspominaj mi pan o tych gałganach! Słuchać o nich nie mogę — przerwał Norcio.
— Łotry skończone! Ja, kiedy mówię o nich, to czuję dławienie w gardle — dodał Plunio.
— Chociaż — odezwał się po namyśle Norcio — i między nimi trafiają się ludzie porządni.
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 02.djvu/171
Ta strona została uwierzytelniona.