Spojrzał w okno. Na dworze padał w tej chwili śnieg coraz większemi płatami. Z początku wyglądały one jak podarte papierki, później dosięgły wymiarów kokardy balowego krawata, potem stały się tak wielkie jak — chustki do nosa.
Pan Paweł przetarł oczy: płaty śniegu zmniejszyły się, ale po upływie minuty były większe od prześcieradła.
A jak gęsto sypały! Na ulicy o ćwierć łokcia nie można było odróżnić dorożki od milicjanta. Ogromne tumany śniegu kręciły się, wzlatywały wgórę, biegły poziomo. Niekiedy wiatr je rozdzierał, a wówczas zdawało się, że opada jakaś biała kurtyna, poza którą widać ciemną głębię ulicy, zaśnieżone dachy i światła w oknach.
Ale adwokata już nie drażnił ten posępny widok.
Owszem, pan Paweł był spokojniejszy. Opuściły go dreszcze, a na plecach uczuł ciepło. Kości bolały go mniej, puls był wolniejszy, zawrót głowy ustąpił. Pozostało tylko przyjemne znużenie: w nogach, w rękach, w całem ciele. Stopniowo znużenie to dosięgło palców i włosów, rozlało się po szlafroku, ogarnęło nawet szezlong — i pan Paweł zaczął marzyć...
Marzył o tem, że na dworze jest lato, że on sam jest uosobionem zdrowiem, że wina hiszpańskie szkód organizmowi nie przynoszą... Następnie majaczyło mu się, że poobiedni sen jest cudownym wynalazkiem i że byłby już czas znaleźć sobie towarzyszkę życia.
W ciepłym szlafroku, na szezlongu, pan Paweł czuł się tak szczęśliwym jak nigdy. Zdawało mu się, że słyszy szelest skrzydeł Morfeusza i gotów był założyć się o wielką sumę, że najmilszą rozkoszą na ziemi jest sen po obfitym obiedzie — z winem.
Na dworze wilgoć stała się bardziej przejmującą, a śnieg padał gęściej niż dotychczas.
Gdy pan Paweł, już ostatni raz, otwierał powieki, ażeby je zamknąć na parę godzin, w tej chwili w salonie rozległo się
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 02.djvu/206
Ta strona została uwierzytelniona.