Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 02.djvu/208

Ta strona została uwierzytelniona.

się na swój szezlong, na którym jeszcze znać było dołek wytłoczony przez leżenie.
— Ratuj mnie pan! — odezwał się gość bez żadnych wstępów — jestem w takiej nędzy, z żoną i dziećmi, że jeżeli nie znajdę pomocy, zabiję się...
— Ile panu potrzeba? — zapytał adwokat, zasłaniając usta ręką. W tej chwili nie umiałby powiedzieć, co było gorszem: czy nędza Gawła, czy jego senność.
— Nic mi nie potrzeba — odparł Gaweł. — Pieniędzy nie przyjmę, chcę pracy... Pomimo rozpaczliwego położenia rozumiem, że jałmużna upodli mnie tylko, nie zbawi. Pracę daj mi pan, pracę!...
Gość był tak wzruszony, że się trząsł. Zacierał sine ręce i chował je pod surdut, a w oczach pokazały mu się łzy, które napróżno usiłował powstrzymać.
Rozmarzonemu Pawłowi przypomniało się, że w czasie obiadu pewien znajomy przemysłowiec zapytywał go, czy nie może mu zarekomendować zdolnego buchaltera a zarazem korespondenta? Gaweł był takim, mógł dostać posadę i tysiąc rubli pensji...
Należało jednak śpieszyć się, bo pytanie to słyszeli inni współbiesiadnicy, a w Warszawie konkurencja jest wielka.
Śpieszyć się, to znaczy jechać natychmiast, wyrzec się snu, który morzył Pawła, i narazić się na wilgoć, która mogła nabawić go kataru.
Strach — jak nie chciało się adwokatowi porzucać szlafroka, ciepłego mieszkania i szezlongu, który ciągnął go jak magnes żelazo. Ale pan Paweł miał miękkie serce, więc...
Ziewnął kilka razy, przebrał się — i pojechał z Gawłem. Stracił poobiedni sen, dostał kataru, bólu głowy, lecz — biedakowi wyrobił posadę.
Gaweł był olśniony. Dziękował Pawłowi w imieniu swojej nieszczęśliwej rodziny, nazywał go dobrodziejem, zbawcą i oświadczył gotowość do oddania mu własnego życia.