Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 02.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.

— No, moja pani — mówił opiekun — musimy wkońcu pomyśleć o przyszłości chłopca.
— Myślimy o niej od chwili jego przyjścia na świat — odpowiedziała ciotka z powagą.
— Co to za myślenie!... — krzyknął opiekun. — Wychowałyście go po babsku...
— Zapominasz się pan!... — przerwała mu ciotka.
— Wcale nie, to pani zapominasz się... Chłopak nic nie umie, głowę ma przewróconą, a pani zdaje się, że będzie poetą!... Skąd poetą?... Boć ani jego rodzice, ani nawet dziadkowie nie zdradzali najmniejszych poetyckich aspiracyj...
— Więc chyba pan nie wierzysz w moc zapatrzenia?... — spytała oburzona ciotka.
— Jakiego zapatrzenia?... Na co się miał kto zapatrywać? — wyrzekł opiekun.
— A Słowacki?...
— Jaki Słowacki?... Że nieboszczka znała jego kuzynkę, to zaraz chłopak ma być podobny do Słowackiego!... Wszyscy, mający odrobinę rozsądku, widzą jedno tylko: że ten przyszły genjusz jest tymczasem głupi jak stołowe nogi...
Nie dokończył, gdyż ciocia dostała spazmów i kazała mu natychmiast wyjść. W pół roku później miałem innego opiekuna, który nietylko zgadzał się na kierunek mojej edukacji, ale jeszcze pozwalał nam czerpać pieniądze z kapitału; procenta od moich pięćdziesięciu tysięcy nie wystarczały na opędzenie wydatków.
Z tem wszystkiem, ciocia, pod naciskiem opinji osób bliżej z nami żyjących, oddała mnie na prywatną pensją męską. Byłem tam do osiemnastego roku i opuściłem piątą klasę, zdaje mi się, że z patentem. Nauczyciele mieli dla mnie dość względów, ale koledzy dokuczali mi. Byli widać ulepieni z tej samej gliny, co i mój pierwszy opiekun, bo używali takich jak on przezwisk i wymysłów.
Po opuszczeniu pensji studjowałem jakiś czas literaturę