Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 02.djvu/229

Ta strona została uwierzytelniona.

Z całej jej postaci widziałem tylko oczy.
— Dlaczego tak późno? — odezwała się głosem sztucznie stłumionym, opierając mi się na ramieniu. — Od dwu godzin szukam...
Zejdźmy na bok.
Uczułem woń konwalij, przypomniałem sobie, że tak samo pachniał list Sfinksa. Milcząc z nadmiaru wzruszenia, uścisnąłem ją za rękę.
Maska poruszyła się.
— Pan wiesz, kto jestem? — zapytała spokojnie.
— Domyślam się — odpowiedziałem, dobrze wiedząc, że jest to mój Sfinks.
— Domyślasz się pan? I przyszedłeś?...
— Właśnie dlatego przyszedłem...
Na kanapce było wolne miejsce. Usiedliśmy tam, a mój Sfinks mówił:
— Chciałam pana bardzo, ale to bardzo zaintrygować, ale naprzód — spóźniłeś się, a teraz — odkryłeś moje incognito...
Nie mogłem powstrzymać westchnienia. Opanowała mnie jakaś luba rzewność.
— Złośliwy dowcip opuścił mnie — ciągnęła dalej. — Jestem tak zawstydzona, że zapewne nic panu nie powiem. A tyle miałam do powiedzenia!... Niechże mi pan doda odwagi...
— Ja sam przyszedłem tu w nadziei, że do dalszych zapasów z życiem u pani zaczerpnę odwagi.
— U mnie? — odpowiedziała zdziwiona. — Każde z nas walczy i każde szuka podpory, którą chyba znaleźćbyśmy mogli w...
Zawahała się.
— W czem?... dokończ pani!...
— We wzajemnych życzliwych stosunkach.
— Tylko?...
— O czem innem nie marzę nawet — szepnęła.