Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 02.djvu/230

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ale mnie pozwoli pani marzyć? — spytałem, ściskając ją mocno za rękę.
— Ani ja, ani nikt nie ma prawa rozkazywać panu, albo zabraniać. Jesteś pełnoletni, a twoje doświadczenie i genjusz robią cię mężem dojrzałym.
— Mój genjusz! — powtórzyłem za nią, wybuchając ironicznym śmiechem.
— Nie śmiej się pan, zabraniam panu!... Nie godzi się żartować z tego, co dla mnie jest wiarą i świętością.
Znowu ścisnąłem ją za rękę i od tej chwili już nie puściłem. Sala redutowa znikła mi z oczu, tonąłem w zachwycie.
— Niechże mi pani przynajmniej powie, jak się to stało, żem potrafił zyskać jej sympatją? — szepnąłem najsłodszym głosem.
— Nie mów pan o tem, bo się spalę ze wstydu pod maską. Zdaje mi się, że cały świat patrzy na nas.
— A ja błagam panią, ażebyśmy mówili tylko o tem!...
Była do mnie lekko przytulona; czułem, że drży.
— Bóg jeden to wie — szeptała — jakim sposobem roznieca się w sercu — przyjaźń...
— Tylko przyjaźń?...
— Szczera przyjaźń — poprawiła się.
— Tylko szczera przyjaźń?...
— Nie bądźże pan okrutnym! — odparła. — Nie ja powinnam robić wyznania i określać uczucia. Mówimy z sobą ledwie kwadrans, a już chciałbyś pan usłyszeć to, na co inni czekają lata. Tylko poecie wolno być tak niecierpliwym.
— Aniele! — szepnąłem.
— Niech mnie pan nie nazywa aniołem. Jestem tylko kobietą, która umie uczcić iskrę bożą...
— Cześć!... przyjaźń!... — przerwałem niecierpliwie. — Pani mnie zabija konwencjonalnemi wyrazami.
— Jesteś pan niesprawiedliwy — odparła coraz bardziej wzruszona. — Co panu zależy na wyrazach tam, gdzie czyny