Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 02.djvu/234

Ta strona została uwierzytelniona.

Panna Łucja przestraszyła się.
— O Boże! pan musi być bardzo chory? — pytała. — Pan powinien się położyć... Niech-no pan wypije to lekarstwo... Mogę zobaczyć, czy pan nie ma gorączki?...
Z temi słowy dotknęła mi ręką czoła.
— Głowa nie gorąca — mówiła dalej. — To nic, to przejdzie, byle się pan tylko nie zaziębił. Od tej pory nie powinien pan nigdy chodzić na maskaradę...
— Już nie pójdę! — odparłem.
Panna Łucja zdawała się być zdziwioną. Przez chwilę milczała, potem szepnęła pieszczotliwie:
— Czy pan gniewa się? Może na mnie?...
W jej lnianych włosach zobaczyłem kwiat, a w spojrzeniu — tak poufałą tkliwość, żem ścisnął pięści i zamknął oczy.
— Czy na mnie nie chce pan patrzeć?... Odejdę, jeżeli tak...
— O nie, pani! — zawołałem z pośpiechem — ale mam taką migrenę, że mi ledwie głowa nie pęknie.
— To przejdzie... przejdzie... Postaramy się, ażeby pan jak najprędzej odzyskał zdrowie i dobry humor. Tymczasem — może pan kaprysić, chorym wolno.
Wszystko mówiła takim tonem, jakbym był jej zdeklarowanym kochankiem.
Widocznie panna Łucja traktuje mnie już jak swoją własność!... Nie śmiałem oponować, nie wiedziałem, w jaki sposób wybrnę z matni, a z drugiej strony czułem, że nie mogę ani słuchać, ani patrzeć na tę kobietę, którą pod maską nazwałem: aniołem.
Od tej pory codzień po parę razy spotykaliśmy się z panną Łucją. Ja byłem zakłopotany i zimny, a ona — zdumiona.
Czasami wpatrywała się we mnie, z trudnością hamując łzy. Z początku pytała, co mi jest... dlaczegom smutny... Potem przestała się pytać, ale zaczęła mizernieć, tak, że (może mi się zdaje!) aż jej skóra na policzkach obwisła.