— Naprzód on sam musi pojechać — odparła siostra guwernantka.
— Karolek sam?... Ty sam?... — spytała żona, szeroko otwierając oczy.
— Ja sam. Nie może być inaczej! — odpowiedział, znowu nie patrząc na żonę.
Ona podniosła się z wyciągniętemi rękoma, zdumiona. Spoglądała kolejno na męża i na jego siostrę, jakby nie pojmując, czego od niej chcą. Przez chwilę zdawało się jej, że to jacyś obcy ludzie przybrali na siebie postacie ukochanych osób.
— Karol ma jechać... sam? — szeptała.
Siostra spojrzała na nią z wyrzutem.
— A ja?... a dzieci? — mówiła żona. — Czyliż on mógłby rozdzielić się z dziećmi?... Zresztą choćby on mógł, ależ ja... ja... Mój Boże... ja jeszcze nigdy, ani przez jeden dzień nie byłam tak daleko od niego...
Mąż milczał, tylko z bólu zatapiał paznogcie we własnych rękach.
— Gabrjelo, nie bądźże dzieckiem! — odezwała się siostra.
W drugim pokoju zapłakał mały Kazio. Pani Gabrjela rzuciła się tam gorączkowym ruchem i zamknęła drzwi.
Po chwili — rozległ się przyśpieszony łoskot kolebki i ciche łkanie.
Kazio tak widać szlochał przez sen.
Na drugi dzień Karol wcześnie wyszedł do miasta, a jego siostra miała długą rozmowę we cztery oczy z panią Gabrjelą. Gdy wrócił na obiad, zdziwił się, widząc żonę zupełnie spokojną. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy mu sama powiedziała, że powinien jechać do Warszawy i że im prędzej to zrobi, tem będzie lepiej.
— Siostrunia mówi — rzekła wkońcu — że prędzej się zobaczymy...
I to powiedziawszy, nagle wyszła — kołysać synka. Coś
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 02.djvu/241
Ta strona została uwierzytelniona.