szeptała do niego przerywanym głosem, a panu Karolowi zdawało się, że słyszy wyrazy:
— Nie płacz, Kaziuchna, nie płacz!... Tatko pozwoli nam przyjechać do siebie na święta... Nie płaczże, bo to pfe!...
W kilka dni pan Karol wyjechał do Warszawy. Był to zimny, jesienny ranek; dzieci jeszcze spały, gdy pod bramę zajechał Żydek furą, zasłoniętą szarem płótnem; siostra guwernantka dostała spazmów i uklęknąwszy na podłodze, całowała Karola po rękach. Ale żona nie uroniła ani jednej łzy. Objęła go tylko za szyję, oparła na ramieniu głowę i drżąc, tuliła go do siebie. Aż jej rozerwał splecione ręce, ażeby uwolnić się z uścisku, lecz i wtedy nie płakała. Tylko jej usta zbielały jak koral, a oczy stały się większe i głębsze niż zwykle.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Istotnie Warszawa nie zawiodła byłego asesora. W tydzień po przyjeździe dostał miejsce dependenta u jednego z adwokatów, którego kancelarją kierował były sędzia apelacyjny.
Tam pracował do dziewiątej wieczór. Później brał do domu papiery od innych adwokatów i przepisywał albo referował sprawy do północy, często — po północy.
Jadał w taniej kuchni, herbatę z rana i wieczór przyrządzał sobie sam i mieszkał na ulicy Piwnej, tak wysoko, że kiedy z ganku spojrzał na lampkę kopcącą się na parterze, to zdawało mu się, że widzi światło w studni.
Pomimo to pan Karol był szczęśliwy. Zaraz w pierwszym miesiącu wysłał żonie dwadzieścia pięć rubli, a w drugim czterdzieści, i z gorączkową niecierpliwością rachował dnie zostające do Nowego Roku. Miał bowiem nadzieję, a właściwie pewność, że po Nowym Roku całą rodzinę sprowadzi do Warszawy.
Nieraz, kiedy zgiętemu nad stolikiem sztywniały z zimna palce, a czarne płatki biegały przed oczyma, zrywał się od