dłuższego wypoczynku, ofiarował miesięczną pensją i obiecał, że w przyszłości da mu u siebie miejsce na lepszych warunkach. Tymczasem jednak, z powodu nawału pracy, obowiązki pana Karola pełnić musi zastępca, były prokurator...
Pan Karol zrozumiał, że dano mu dymisją. Wyszedł od adwokata jak błędny i — pomyślał o śmierci. Rozdrażniony, prawie nieprzytomny, powlókł się na most i chciał skoczyć między płynącą krę. Ale w tej chwili przywidziało mu się, że usłyszał krzyk żony.
— Karolu mój, Karolu!...
Krzyk był tak wyraźny, że człowieka tego oblał pot — trwogi. Czuł, że musi żyć...
Przez kilka dni wałęsał się po Warszawie bez celu, wreszcie spotkał pewnego kolegę eks-sądownika, który wysłuchawszy jego dziejów, obiecał mu wyrobić stosowne zajęcie.
Jakoż wyrobił mu — na odpoczynek — posadę pisarza przy niewielkim składzie węgli. Tam pan Karol dostał mieszkanie w budce, mającej kilka łokci kwadratowych powierzchni — i — dwadzieścia pięć rubli pensji na miesiąc.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Po nadmiernej kilkumiesięcznej pracy, po kilkutygodniowych udręczeniach moralnych, pan Karol zapadł w obojętność. Po całych dniach siedział w swojej budce z nogami owiniętemi w słomiane papucie (bo od spodu wiało), sprzedawał węgle na pudy, na korce, na wozy, odbierał pieniądze, odcinał kwity, wydawał furmanom rozkazy, albo gdy zabrakło roboty, patrzył osłupiałym wzrokiem na żarzące się węgle w żelaznym piecyku.
Tu sypiał, tu mieszkał. Na własne utrzymanie wydawał sześć rubli miesięcznie, chował rubla na pocztowe marki, resztę pieniędzy posyłał żonie. Listy ich obojga były krótkie, jakgdyby rwała się nić przywiązania.
Dopiero odżył trochę pan Karol w maju, gdy pewnej nie-