Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 02.djvu/247

Ta strona została uwierzytelniona.

Na tydzień przed świętami zaczęła go palić gorączka niecierpliwości. Wyjednał sobie urlop od węglarza, który — wprawdzie krzywił się, ale — wreszcie obiecał mu dać zastępcę i nic nie strącić z pensji.
Potem wydobył z policji paszport i oglądał go po kilka razy na dzień, jakby nie wierząc własnym oczom, że on już ma paszport, że wyjedzie!...
Potem, upewniwszy się co do rzeczywistości paszportu, rachował swoje pieniądze. Miał dziesięć rubli. Przypuściwszy więc, że Żydek za podróż tam i napowrót weźmie sześć rubli, to jeszcze zostanie mu cztery — na gwiazdkę dla swoich!...
Najwięcej jednak cieszyło go to, że do żony ani wyrazu nie napisał o przyjeździe... Boże!... jak oni się ucieszą... Przypominał sobie ich drogie rysy... Napróżno! wszystko jak za mgłą.
Miał wyjechać na noc w wigilją wigilji. W przeddzień wyjazdu, uprosiwszy gospodarza o chwilowe zastępstwo, wymknął się na kilka godzin do miasta.
Wpadł do sklepu tkanin.
— Co może kosztować dobry materjał na suknią? — spytał kupcowej.
— Na jaką cenę pan dobrodziej życzy sobie?... Na pół rubla, czy — może taniej, na dwa złote?...
— Dobrze, niech będzie na dwa złote.
— Może ten?... Nie podoba się panu?... A może ten?... A może ten?... — mówiła kupcowa, szybko rozwijając sztuki dość lichego materjału.
— Dobrze, wezmę ten. Ileż to potrzeba łokci?
— Czy na bardzo wysoką osobę?...
— Nie — na średnią.
— Może pan wziąć trzydzieści łokci... Mam mierzyć?...
Pan Karol osłupiał. Jedna suknia kosztowałaby dziewięć rubli, a on ma tylko dziesięć!...
— Może pan dobrodziej życzy sobie lepszy materjał?... Panie dobrodzieju!... pozwól pan!... ja mam na różne ceny!...