i wszedł do izdebki. Znalazł na środku rozbity kufer, a na tapczanie pana Karola, który leżał z głową zawiniętą w futro.
— Panie, niech się pan zbiera, jedziem! — rzekł Abram, potrącając go w nogę.
— Już nie jadę... — odparł stłumionym głosem pan Karol.
— Dlaczego pan nie ma jechać?...
— Okradli mnie... Rzeczy, pieniądze, wszystko!...
— A wa!... to się pani zmartwi.
— Nie mów nic pani o tem, żem miał jechać, ani słowa!...
Żyd, trzymając w ręku świeczkę, pokiwał głową.
— Kiej nie mówić, to nie powiem, ale zawdy szkoda!... Tak się państwo długo nie widzieli i ja straciłem zarobek... Dobranoc panu!
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Na drugi dzień wstał pan Karol rano jak zwykle i wziął się, jak zwykle, do sprzedaży węgli. Był napozór obojętny, tylko trochę cierpki — ale furmanom zdawało się, że mu jakby więcej sczerniała broda i posiwiała głowa.
Było to przecież złudzenie. Pan Karol miał brodę tak czarną jak dawniej i osiwiał nie przez tę noc, ale przez cały rok. Przez te zaś kilka godzin więcej pożółkł i dlatego wydawał się bardzo zmieniony.
Nie jadł obiadu, ale na wieczór kupił wędzonego śledzia i bułek. Przyrządził jak zwykle herbatę w blaszanym imbryku, zjadł tę skromną wigilją i zabrał się — do malowania umbrelek na przyszły wyjazd, spokojny, jak człowiek, który nawet przed pustką nie chce zdradzić swojej boleści.
Ale gdy późnym wieczorem, z poza parkanu, od niskich domów, gdzie mieszkali wyrobnicy i dorożkarze, doleciały go głosy mężczyzn, kobiet i dzieci, śpiewających kolędę, samotnik zepchnął na ziemię stos kolorowych bibułek, oparł twarz na rękach i zapłakał...
Niekiedy świat taką tylko może dać pociechę zdeptanej duszy ludzkiej.