U państwa X. był bal. Na ulicy furmani od godziny rozprawiali o przymiotach koni i niedogodnościach stajen. W kuchni miejscowa służba przemawiała się z najętymi lokajami, a ci wydrwiwali ciasnotę pomieszczenia, brak stołowych sreber i krzyczącą rozmaitość talerzy i półmisków. Wreszcie w salonie — pocił się garbaty fortepianista i skrzypek suchotnik, wirowały zadyszane pary, damy szeptały: „Merci monsieur!“ a od płonących świec i lamp, ciągnęły ku drzwiom niedostrzegalne smugi kopciu.
Co chwilę wchodził ktoś, stawał w otwartych drzwiach i zapinając rękawiczki, pożartował w duchu z muzyki albo litował się nad szałem taneczników. Lecz wnet i jego odurzył swąd światła, w uszach zaczynało szumieć, w oczach robiło się biało, kremowo, niebieskawo, różowo, muślinowo, jedwabno i aksamitno, głowa ciężyła, nogi nabierały niezwykłej sprężystości i — biegł na środek posadzki szaleć z innymi. A gdy spojrzał w rozgorączkowaną twarz tancerki i uczuł przy sobie ciepłe jej ciało, jad balowego tyfusu do reszty zakażał mu krew, oczy błyszczały, a puls dosięgał stu dwudziestu uderzeń na minutę. Morbus saltandi chwytała nową ofiarę.
Był dopiero początek zabawy, więc w tańczących, choć już stracili władze duchowe, tlił jeszcze instynkt podobania się. Większość pań i panów, spoglądając w przelocie na jedno z czterech luster salonu, jeszcze mogli dostrzec jakiś niekorzystny rys w swojej powierzchowności. A gdy rozległo się
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 02.djvu/251
Ta strona została uwierzytelniona.
ZWIERCIADŁO.