i z fartuszkiem i w aksamitnej kamizelce w ponsowe kwiaty. Na szyi nie nosił chustki, tylko halsztuch.
Stawiano mu krzesło na środku pokoju. Siadłszy na niem, zakładał nogę na nogę, dostrajał gitarę, odchrząknął i zaczynał:
Idę na szczyty Kaukazu,
Tak wyrok boski zażądał;
Może tam zginę odrazu,
Już cię nie będę oglądał.
— Za pozwoleniem! — przerwał pan burmistrz. — Wyjrzyj-no, panie sekretarzu, czy kto nie podsłuchuje pod oknem.
Pan sekretarz zapewnił, że nikt nie podsłuchuje, a pan kasjer po przegrywce śpiewał dalej:
Może pójdę do niewoli,
Między dzikie ludożerce, —
Któż mnie pocieszy w niedoli,
Jeśli nie ty, lube serce?...
W tej chwili średnia panna burmistrzówna trąciła starszą.
— To do ciebie, Jadziu — szepnęła.
— Moja Meciu! — zgromiła ją siostra, rumieniąc się.
Gdy pan kasjer skończył jedną pieśń — proszono go o drugą. Następowała całkiem nowa przygrywka i wiersz:
Wiatrem i śniegiem pędzony,
Gdzie lecisz, ptaszyno mały?
Może zabłądzisz w te strony,
Które mnie dziecięciem znały?
Ach, powiedz mojej rodzinie,
Czy ich to nieszczęście smuci?
Uważaj, czy łza popłynie,
Gdy szepniesz — syn już nie wróci!...
— „Gdy szepniesz — syn już nie wróci...“ — powtórzyła pani majorowa drżącym głosem. — Ślicznie! ślicznie! — wołała staruszka.