Po tej pieśni panny zgiełkliwie domagały się, ażeby śpiewał: „Lecą liście z drzewa...“
Pan kasjer uderzył kilka nowych tonów na gitarze, znowu odchrząknął i śpiewał nieco zniżonym głosem:
Lecą liście z drzewa, (ciszej) co tam rosły wolne,
Na mogile śpiewa jakieś ptaszę polne:
Nie było, nie było, (ciszej) Matko, szczęścia w tobie,
Wszystko się zmieniło, a twe dzieci w grobie.
W pokoju było cicho jak w kościele, tylko pani majorowa szlochała. Nagle pan burmistrz schwycił się za głowę.
— Za pozwoleniem! wyjrzyj-no, panie sekretarzu, na dziedziniec, czy czasem ten... nie podsłuchuje pod oknem...
Sekretarz wybiegł, a obecni coś szeptali między sobą. Na dziedzińcu nie było nikogo.
— No — rzekł, skończywszy, pan kasjer — teraz zaśpiewam państwu coś bardzo zakazanego.
— Bój się Boga, człowieku — przerwał mu pan burmistrz — nie gub zacnej kobiety, która nas tak gościnnie przyjmuje... — I wskazał na moją matkę.
Matka niedbale skinęła ręką.
— Ach! — odparła — niech robią, co chcą. Tyle naszego, że czasem piosenki wysłuchamy.
— Dobrze, że pani nic nie zrobią — mówił burmistrz — ale tu jest ksiądz proboszcz, urzędnik stanu cywilnego...
— Ja się tylko Boga boję — mruknął ksiądz.
— No, więc — ja jestem! burmistrz... a jeżeli mi się stanie co złego, kto będzie opiekować się mojemi dziećmi?...
— Niema strachu — rzekł proboszcz. — Nigdy zresztą nie widziałem, ażeby ten tam... podsłuchiwał pod oknami.
— Nie potrzebuje chodzić pod oknami, bo jego dom stąd o trzy kroki — upierał się zmartwiony burmistrz.
— O wiorstę i dwieście sążni od poczty — wtrącił pocztmajster.