Przez chwilę patrzyli na siebie jak dwa koguty. Burmistrz był ponsowy, nauczyciel z trudnością chwytał oddech.
— Za pozwoleniem! — wtrącił proboszcz, stając między nimi. — Panie Dobrzański — uspokój się. Panie prezydencie — a co mówi rok pięćdziesiąty dziewiąty i Włochy?...
— Włochy leżą przy Francji — odparł burmistrz — znam przecie jeografją.
— A my leżymy na sercu Francji! — krzyknął nauczyciel.
— A pan przy żołądku Francji — mruknął burmistrz.
Nauczyciel rzucił się naprzód.
— Co mi ten... tu... jakiś... burmistrzyna puszcza finfy pod nos?
— Niech ksiądz proboszcz powie temu bakałarzynie... — sapał, cofając się, prezydent.
— Jarmarki otrębywać na gościńcu, a nie gadać o polityce!... — wołał nauczyciel.
Prezydent rozkrzyżował ręce.
— Jak Boga kocham, tak wyzwę abecadlarza na pojedynek! — krzyknął.
— Dobrze! — pochwycił nauczyciel — przypomnę sobie fechtunek na burmistrzowskiej skórze...
W tej chwili ksiądz proboszcz i dotychczas milcząca mama moja pochwycili ich.
— A, panie prezydencie!...
— A, panie Dobrzański!...
— Zarąbię!... — rzucał się nauczyciel.
— Zobaczymy!... — groził burmistrz.
— W takiej chwili niezgoda!... panowie!... — błagała ich mama.
— Niema zgody z awanturnikami!... — mówił burmistrz, szukając czapki.
— Takich wymieciemy najpierwej!... — odpowiedział nauczyciel, zabierając się do wyjścia.
— A wy, stare dzieciaki!... — huknął proboszcz, podno-
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/038
Ta strona została uwierzytelniona.