sząc pięści. — Warchoły!... Sejmikowicze!... Jeżeli w każdym domu naszego kraju jest choćby jeden taki jak wy, to was nietylko Francuz, ale Pan Bóg nie ocali, bo się sami pomordujecie.
Przeciwnicy zaczęli spoglądać na siebie bokiem.
— Nie moja wina, że pan Dobrzański nie panuje nad sobą — ofuknął burmistrz.
— Z prezydentem zawsze tak kończą się dysputy — odparł nauczyciel. — Zamiast chłodno badać sytuacją, unosi się...
Dla otarcia potu z czoła wydobył kraciastą chustkę, a potem machinalnie tabakierkę.
— Każdy pogląd ma w sobie coś prawdy i coś fałszu, i dlatego ludzie spierają się — mówił proboszcz. — Ale niesłychana rzecz, ażeby w takich czasach różnica zdań prowadziła do nienawiści i zemsty...
— Ja mściwy nie jestem, mnie wszyscy z tego znają — rzekł burmistrz.
— A ja w takiej chwili nie chcę niezgody — odparł nauczyciel i zażył tabaki.
— No, więc podajcie sobie, panowie, ręce i — razem!... Złe czy dobre — razem!...
— Moi drodzy! — wtrąciła matka, gwałtem zbliżając dłoń burmistrza do tabakierki nauczyciela.
— Niech i tak będzie! — mruknął nauczyciel i podawszy burmistrzowi jeden palec, poczęstował go tabaką.
— Każdy zostanie przy swojem zdaniu — dodał burmistrz i dla ceremonji posypał sobie tabaką górną wargę.
— A Francuzi przyjdą! — bąknął pod nosem nauczyciel.
— Na guwernerów — dodał burmistrz.
Wychyliłem się przez drzwi tak, że mama mnie zobaczyła. Szybko wbiegła do sypialni i popychając mnie ku drzwiom, szepnęła:
— Czego tu stoisz?... idź mi zaraz na drugą stronę.
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/039
Ta strona została uwierzytelniona.