Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/044

Ta strona została uwierzytelniona.

ten siedział bez ruchu, ze spuszczoną głową. Spojrzałem na mamę i zdziwiłem się.
Mama była strasznie zmieniona. Zdawało się, że w jednej chwili twarz jej przybrała piaskową barwę, a oczy wgłąb zapadły. Oparła głowę na jednej ręce, a w drugiej, daleko odsuniętej, trzymała list. Usta jej były zaciśnięte i blade.
Siedzieliśmy tak wszyscy troje, milcząc, aż wreszcie na pierogach masło zakrzepło. Nagle mama rzuciła list na stół.
— Pan wie — rzekła do nauczyciela — że Władek poszedł?
Pan Dobrzański poprawił się na krześle, spojrzał na list, ale nie odpowiedział.
Matka zaczęła mówić głosem trochę drżącym, lecz uśmiechając się chwilami:
— No, nie wiedziałam, że do tego prowadzi rozum uniwersytecki!... Wydaliśmy na niego dziesięć tysięcy, a ja, po śmierci męża, pracowałam jak sługa, byle tylko jego popchnąć wyżej. Już nawet nie pamiętam, jak wyglądają całe trzewiki, a pomimo to, mam długi. Gdybym dziś umarła, młodszy zostałby chyba pastuchem.
A on, głowa domu, tymczasem poszedł na wojnę!... Nietylko nie pytał się, ale nawet nie radził matki. Może dlatego, że wygląda na prostą babę!...
Sam zadysponował mojemi pieniędzmi, swoją przyszłością i losem tego oto smarkacza, który jednej klasy nie będzie miał za co ukończyć... Cóż pan na to, panie Dobrzański?
— Nie pierwszy on i nie ostatni — szepnął nauczyciel.
— Dla mnie pierwszy i ostatni... — odparła matka podniesionym głosem. — Komu nóż wbijają w serce, ten nie pyta, czy innych spotkało to samo, ale woła — że boli!... Co mnie obchodzą inni?... Inni nie wyrastali pod mojem okiem, ja nie opłakiwałam ich, kiedy szli do szkół, nie myślałam, że po całych latach tęsknoty zobaczę ich choć na starość, ażeby się już nie rozłączać...