Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/047

Ta strona została uwierzytelniona.

— To jeszcze nic, bo tacy, co z wojny wracają, najskorsi są do małżeństwa. Ale będzie gorzej, jak z połowa ich wyginie... Co może zwojować garstka przeciw masie!...
— Przypomnij pan sobie Leonidasa, albo Wilhelma Tella — wtrącił pochmurnie nauczyciel.
Burmistrz przymrużył oczy.
— Wilhelm?... Wilhelm?... — powtarzał, napróżno usiłując przypomnieć sobie dwu wymienionych panów.
Pan Dobrzański wzruszył ramionami.
— No — rzekł — nie męcz pan sobie pamięci. A co do tego, że jest ich garstka, nie może być inaczej, jeżeli wychodzą jednostki, a setki siedzą w domu. Czy naprzykład nie wstyd, żeby taki basałyk, jak wasz kasjer, wygrzewał się tu u wszystkich pieców, kiedy inni giną?...
— Ma racją — wtrąciła majorowa. — Mój Boże! taki czerstwy mężczyzna...
— Dajcie pokój kasjerowi — odezwał się pan burmistrz.— On pójdzie, on nie wytrzyma, ale jako człowiek punktualny, musi pierwej odrobić biurowe zaległości.
Lecz było już za późno, bo panny naradzały się w kącie i, o ilem zmiarkował, coś przeciw kasjerowi wymyśliły.
Od tej pory pan kasjer stał się prawdziwym męczennikiem. Każda panna, którą spotkał, zapytywała go:
— Pan jeszcze tutaj?
A prócz tego co kilka dni posyłały mu zajęczą skórkę albo kądziel.
Po każdym takim prezencie pan kasjer przybiegał do nas, siadał naprzeciw lustra i poprawiając wysoki kołnierzyk, narzekał przed mamą:
— Głupie te panny i fałszywe — mówił. — Niby to chcą, żebym wyszedł, a każda aż piszczy, ażebym się z nią ożenił. Płaczą, że brakuje kawalerów, a i tego chcą się pozbyć, który został. No, ale im pokażę!... — dodał z westchnieniem. — Już obstalowałem długie buty...