Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/062

Ta strona została uwierzytelniona.

Wyjrzałem w stronę miasteczka. Z domów powychodzili ludzie i stojąc przed sieniami, słuchali.
— Więc to jest bitwa? — pomyślałem. — Phy! i jabym tak potrafił.
Nie schodziłem jednak, licząc na to, że może pan Dobrzański zapomni o mnie, i upiecze mi się lekcja. Ale nadspodziewanie nauczyciel zawołał mnie na dół.
— No — rzekł, usiłując zapanować nad sobą — każdy robi, co do niego należy. A my wróćmy do naszego.
Siadł, kazał mi znowu zacząć deklamacją, ale zmienił zamiar i zaczął linjować kajet. Chciał wypisać pierwszy wiersz, ale nie mógł utrzymać pióra w ręku, więc zadał mi przepisywanie z książki.
Gdym wziął się do roboty, on zaczął chodzić po pokoju. Co chwilę zbliżał się do okna i słuchał, a czasami mruczał:
— To arjergarda... Wymknęli się... Nawet już nic nie słychać...
— Prawda, że nic nie słychać? — zapytał mnie.
Pomyślałem, że nauczyciel jest głuchy. Nietylko bowiem drżenia okien powtarzały się co chwilę, ale w dodatku towarzyszył im jakiś odgłos wyraźniejszy, jakby gdzieś bardzo daleko zrzucano belki z wozu.
Nareszcie odgłosy stały się już tak mocne, że i pan Dobrzański usłyszał je. Wziął kij i czapkę i rzekł do mnie:
— Nie będzie lekcji, możesz pochować książki.
Na podwórzu stała mama, pan pocztmajster i kasjer. Pocztmajster trzymał w ręku długą lunetę, a kasjer zdawał się być bardzo kontent.
— Teraz mogą wszyscy przekonać się — mówił kasjer, niespokojnie drepcząc na miejscu — że mam djabelnie zimną krew. Nic a nic mnie to nie obchodzi. Ja taki zawsze w niebezpieczeństwach...
— Panu chyba nie grozi żadne — odparła mama chłodno.
— Kto wie?... Nam wszystkim może grozić...