dem rozmyślał o swojem gadulstwie, które może go ośmieszyć nawet w oczach przyjaciela.
— Głupi jestem! — mruknął — z mojemi wybuchami szczerości. Głupi barbarzyniec!...
Podniósł się gniewny z krzesła i wziął kapelusz.
Nagle ktoś dotknął jego ramienia. Juljan obejrzał się i teraz dopiero spostrzegł brzydką twarz starca.
— Pójdź ze mną — rzekł starzec.
— Gdzie? poco? — spytał, cofając się Juljan.
— Po sławę, której tak pragniesz.
— Pan nas podsłuchiwałeś?...
— Młody człowieku — odparł starzec łagodnie, ujmując go za rękę — nabyłem tej wady przez czterdzieści lat podsłuchując naturę. Ona ma ważniejsze tajemnice, aniżeli restauracyjni goście. Idźmy.
I skierował się ku bocznym drzwiom. Juljan machinalnie poszedł za nim.
Na ulicy starzec zawołał dorożkę, wsiadł pierwszy i wskazał obok miejsce swemu towarzyszowi. Juljan wzruszył ramionami, ale był posłusznym.
— Co mi szkodzi — myślał — poznać nowy egzemplarz dziwaka?
Dorożka ruszyła. Jechali przeszło godzinę, milcząc.
Dom, przed którym zatrzymali się, leżał w pustej okolicy, niedaleko Sekwany. Wśród zimowej nocy wyglądał jak zrujnowana fabryka, mająca zamiast okien wąskie otwory. Ściany były okopcone, w niektórych miejscach spękane; tynk wszędzie opadał.
Starzec otworzył czerniejącą w murze furtkę, która, gdy weszli, gwałtownie zamknęła się i, minąwszy mały dziedziniec, wprowadził Juljana do budynku jeszcze posępniejszego niż frontowy. Otworzył drzwi do sieni, oświetlonej gazowym