Teraz zdawało mu się, że w okrzykach mnogiego ludu rozlega się jakiś dźwięk szczególny. Wytężył ucho — jeszcze słychać wyrazy: „sława! sława!“ choć odległe i jakby zduszone; lecz powódź świateł w salonach i na ulicach, strojne towarzystwo i bezładne ciżby już znikły. Zobaczył znowu posępne laboratorjum, a na drugim końcu izby usłyszał warczenie jakby gotującej się wody. Aparat ze skroplonym kwasem węglanym ostrzegał go o niebezpieczeństwie.
Machinalnie rzucił okiem na manometr. Skazówka opadła o trzy stopnie.
Ujął śrubę mikrometryczną i posunął ją, jak pierwej, o dwadzieścia jeden minut. Chwilę zaczekał. Spojrzał. Manometr nie zmienił położenia.
— Ładna zabawa! — szepnął Juljan. — Teraz nie wiem co robić, bo Gneist nie zostawił żadnych instrukcyj.
Aparat z kwasem węglanym wciąż warczał.
— Nic nie pomoże — pomyślał Juljan — trzeba posuwać śrubę dopóty, dopóki nie wyrówna się ciśnienie.
I posunął śrubę znowu o krok, po kilku minutach znowu o krok i jeszcze o krok. Warczenie aparatu, zamiast osłabnąć, wzmogło się i zwolna posuwało wzdłuż rury komunikacyjnej. Żółte płomyki gazu skręcały się i wydłużały, a czarny cylinder stalowy drżał, jak wstrząsany gorączką. W całej izbie działo się coś niezwykłego; chwilami rozlegało się dźwięczenie szyb i rozrzuconych po podłodze blach rozmaitego metalu.
Juljan uczuł, że traci władzę porządnego myślenia, nawet wiedzę, gdzie jest i czem jest. Oparł lewą rękę o stalowy cylinder i utkwił wzrok we wskazówce manometru, która wahała się w dziwny sposób. To wznosiła się dogóry o trzy kreski, to opadała nadół o dwie, zwolna zbliżając się do granicy wybuchu. Jednocześnie w nim czy poza nim jakiś głos szeptał: „śmierć... życie...“, „śmierć... życie...“
Do czerwonej linji brakowało już tylko pięciu kresek. „Za kilka minut zginę...“ pomyślał Juljan. I nagle ogarnął go ów
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.