Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/107

Ta strona została uwierzytelniona.

Szczęściem silny mózg wytrzymał atak szaleństwa. Juljan zobaczył teraz, że drzwi izby są otwarte, a przez brudne okienka zagląda zimowy świt. Powoli uspokoił się, ochłonął; dotknął nawet pulsu i porachował sto dwadzieścia uderzeń na minutę.
— Więc to ma być wstępem do wielkiego wynalazku i do sławy? — myślał, chwilami drżąc z zimna. — I to człowiek, któremu natura dała tak nędzne siły, ma narażać się na podobne cierpienia? Nie raz w ciągu życia, nie przez jedną noc, ale przez piętnaście albo i dwadzieścia lat?... Przez dwadzieścia lat stać na szafocie, mierzyć sekundami zbliżanie się śmierci, walczyć z rozpaczą bez nadziei zwycięstwa i poco?... Poto, ażeby jeden z tysiąca męczenników dostał laury genjuszu...
Ach, podła ziemio, podła nauko, podła chwało!... Gdzież ludzkość ma skarby do zapłacenia podobnej tortury?...
W miarę jak puls wracał do zwyczajnego tętna, w Juljanie słabnęło uniesienie rozpaczy, a ogarniała go apatja. Czuł w pracowni przejmujące zimno, ale nie miał siły wyjść bodaj do sieni; bolała go odmrożona ręka, ale nawet obejrzeć jej nie miał ciekawości.
Usiadł na krześle naprzeciw złowrogiego cylindra i osłupiałemi oczyma patrzył na skazówkę manometru, która opadła na zero.
Juljan nie pytał nawet, co to znaczy. Czuł, że już nie myśli, że jego głęboko wstrząśnięty mózg odpoczywa i było mu dobrze.
Z odrętwienia zbudziło go skrzypnięcie drzwi. Wszedł stary chemik i, przelotnie spojrzawszy na Juljana, zbliżył się do manometru. Chwilę patrzył, przetarł szkło i znowu patrzył. Juljanowi zdawało się, że na wstrętnej twarzy starca poczerwieniały blizny i że następnie pobladły mu usta. Obejrzał w milczeniu cylinder, starym krokiem pobiegł do aparatu z kwasem węglanym, znowu wrócił do cylindra, przypatrzył