Zachodziło słońce, kiedy Juljan stanął przed furtką pracowni. Ściany fabryki miały kolor brudno-różowy; długi szereg okien spoglądał na przybysza krwią nabiegłemi źrenicami. Serce Juljana ścisnęły złe przeczucia.
— Może stąd już nie wrócę? — pomyślał.
Na turkot dorożki furtka otworzyła się; wybiegł eks-galernik. Poznał nowego laboranta i wziął się do zdejmowania pakunków.
Opłaciwszy kurs, Juljan poszedł ku dziedzińcowi. Nagle zatrzymał się u furtki. „Wejść, czy wrócić?“ — przemknęło mu przez głowę. Nigdy jeszcze nie doświadczał tak przykrej niepewności. Zdawało mu się, że wszystkie wspomnienia, wszystkie nadzieje życia zabiegły mu drogę i, wyciągnąwszy bezcielesne ręce, błagają, aby się wrócił.
Ach, jak prawdziwe są legendy o straszydłach, pilnujących wejścia do skarbu...
„Wstyd wahać się... Wszak wyjdę stąd, kiedy mi się podoba“ — pomyślał Juljan i wbiegł na dziedziniec.
Z drugiej strony furtki stali jacyś dwaj ludzie, przytuleni do muru. Zatopiony w walce wewnętrznej Juljan nie zwrócił na nich uwagi; ale gdy znalazł się w swoim pokoju, a eksgalernik przyniósł ostatnią walizę i zapalił gaz, spytał go:
— Mój kochany, przedewszystkiem — jak ci na imię?
— Naprawdę, jak mi na imię? — powtórzył eks-galernik, uderzając się ręką w piersi.
— Zupełnie naprawdę.
— Marek Aureljusz — odparł i ujął się pod boki. — Piękne imię, co?...
— A ci dwaj ludzie, Marku Aureljuszu, których widziałem pod murem, co za jedni?
— To?... To są moi przyjaciele polityczni. Tęgie chłopaki i dobrze byłoby dla nas wszystkich, gdybyś, ósmy numerze, wszedł z nimi w bliższą zażyłość.
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/124
Ta strona została uwierzytelniona.