Juljan pilnie mu się przypatrzył. Ale Marek Aureljusz miał minę tak uczciwego łotra, że nowy laborant uspokoił się.
„Musi z kimś żyć, to trudno — pomyślał. — A że znajduje towarzystwo tylko między politycznymi przyjaciółmi, nic dziwnego.“
Tymczasem Marek Aureljusz zaczął rozpakowywać tłomoki.
— Powiedz mi — spytał Juljan, chcąc zagłuszyć przykre uczucia — czy nie potrafiłbyś gotować nam lepszych obiadów?
— Ale jakiebym gotował! Dwadzieścia rodzajów zup, piętnaście pieczeni, sosy codzień inne, pasztety, majonezy, a nawet lody i kremy... Na honor, ósmy numerze, jego bogobojność sam arcybiskup paryski mógłby jadać moje obiady i po każdym z pewnością udzieliłby mi zupełnego odpustu.
Wreszcie (stary wiedział kiedyś o tem), przed moją katastrofą byłem dobrym kucharzem. Dziś muszę być lichym chemikiem!... — westchnął Marek Aureljusz.
— A nadewszystko lichym kucharzem — dodał Juljan. — Zmarnowałeś talent.
— Trudno okazać talent, kiedy niema z czego, ósmy numerze — odparł tajemniczo Marek Aureljusz, podnosząc brwi i rozkładając ręce. — Gdyby stary — dodał — zamiast partolić metale lżejsze od wody, wziął się do robienia ciężkich jak złoto, moglibyśmy mieć tu filją kuchni z dżokiej-klubu.
— Więc u was bieda? — rzekł Juljan.
— Phy!
— A z czego żyjecie?
— Z przemysłu. Czasem sprzedajemy resztę machin i narzędzi, jakie zostały po dawnej fabryce. Zwykle jednak zaciągamy długi na słowo, a później spłacamy je długami hipotecznemi. Reszta leży na mojej głowie, bo stary ze wszystkich operacyj finansowych zna tylko jedną: podpisywanie aktów
Strona:PL Bolesław Prus - Nowele, opowiadania 03.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.